Wstaję pół godziny przed budzikiem. To ten dzień! Jem, szykuję się i wyjeżdżamy. Pod bramę przyjeżdżam razem z Klaudią przed godziną dziesiątą. Do trzynastej poznajemy ludzi, najczęściej przez smarowanie brokatem i ukrywanie się przed deszczem. Po trzynastej wszyscy zaczynają wstawać i przesuwać się coraz bliżej bramy, robi się tłok, przez który przechodzi co jakiś czas masa wolontariuszy, mniej lub bardziej przyjaznych naszemu brokatowi.
Wybija godzina piętnasta, wszyscy zaczynają domagać się otworzenia bram. Otwierają. Wbiegamy na teren festiwalu z całym impetem, biegnę do pierwszych bramek, pokazuję bilet, pani przepuszcza mnie z reklamówką słodyczy, biegnę dalej, namiot, w nim bilet, opaska, zgoda, biegnę dalej, schody, w lewo, ostatnia prosta, oddech przyspiesza, kolejne bramki. Każą nam się cofnąć, ale jak to zrobić w tym tłumie? Przychodzi pan z komunikatem, witamy go owacjami, za które nam dziękuje, mówi że zostaniemy puszczeni dalej koło szesnastej trzydzieści, później prosi nas o to, byśmy nie biegli, ponieważ coś może się komuś stać, „scena jest duża, byłem tam”, wszyscy się śmieją, mamy przechodzić powoli z ręką podniesioną do góry, pada sygnał, wszyscy biegną, kompletny chaos, wpadamy na drogę. Wszystkich zamurowało, wystające… kostki. Prawdziwy tor przeszkód, biegnę przez niego myśląc o Flo i Maszynie, wbiegam w tunel, wyprzedzam kolejne osoby, widzę stadion, jakiś pan stoi robiąc zdjęcia, perfidnie się uśmiecham, opadam z sił, ale biegnę dalej, barierki barierki barierki barierki, są!! Nie wierzę w swoje szczęście! Szukam wzrokiem Klaudii, po chwili przybiega, wspólnie umieramy ze szczęścia. Mamy to!
W czasie oczekiwania poznajemy Monikę i Igora. Czekamy… Na scenę wchodzą Bombay Bicycle Club, świetna zabawa, niesamowita atmosfera, lecz kończy się, lewa strona zaczyna na nas napierać, „wyciskają” spod barierek Monikę, jestem wściekła, krzyczałam „W LEWO!” tysiące razy, wypychają Igora, próbujemy się opierać, ale nie dajemy rady, grają the Wombats, nie mogę dostarczyć tlenu do płuc, Wombatsi kończą, jest coraz gorzej, kiedy the Kooks zaczynają nie mam już siły ani miejsca by się bawić, zastanawiałam się nad sensem tego wszystkiego, czekaniem, szaleńczym biegiem, ale przypominam sobie Florence i przybywa mi sił. Kooksi kończą, ochroniarz wyciąga ich fankę spod barierek, na moment robi się luźniej.
Wszyscy czekamy, wjeżdżają instrumenty, pojawia się tło, wszyscy piszczymy, dziewczyna koło mnie już płacze, sprawdzają instrumenty, gdy zabrzmiewa harfa wszyscy wiwatują, choć koncert jeszcze się nie zaczął. Tak jak przy poprzednich koncertach na jakieś dziesięć minut przychodzą dziennikarze, wołamy Flo, czekamy… Maszyna zaczyna się pojawiać, wszyscy krzyczą, piszczą i wydają inne nieopisane dźwięki, łącznie ze mną. Nie da się opisać tych emocji. W końcu. Wchodzi ONA. Prawdziwa, kilka metrów ode mnie, nie mogę w to uwierzyć, czuję, że śnię, krzyczę razem z tłumem, mam ochotę płakać. Niesamowita radość. Zapominam o ścisku, braku tlenu… Zaraz, zaraz. Czym zaczną?! Rozbrzmiewają pierwsze dźwięki „Between Two Lungs”. Kartki z „Welcome Back” są już w górze, moja też. Czuję się jak w transie. Zaczynam śpiewać razem z nią. Flo śpiewa, jakby nieobecna. Zastanawiam się co się dzieje w jej głowie. Nie sypiemy brokatu, poprosili o to fotografowie. Flo ma na sobie długą suknię, która pięknie porusza się, kiedy chodzi. Nie skomentowała naszej akcji, jest nadal taka… nieobecna? Zmęczona? Trudno to nazwać. Jednak nadal nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Boję się, że za chwilę się obudzę i okaże się, że cały przyjazd Flo do Polski był tylko moim snem.
Rozbrzmiewa „What the Water Gave Me”. Śpiewam, znam każde słowo tej piosenki… Słyszę „Howl”. Tak bardzo kocham tę piosenkę. Głos Flo jest taki potężny. Mam wrażenie, że przeszywa całe moje ciało… Kolejnym zaskoczeniem jest „Over the Love”. Ale że jak? Ale że u nas? Chcieliśmy „Blinding”, ale czy to możliwe żeby… Nie mogę w to uwierzyć. Flo czaruje głosem, cały stadion cichnie. to niesamowite jak czterdzieści tysięcy ludzi może zamilknąć za sprawą jednej, rudej kobiety. Po „Over the Love” słyszę jakby „Blinding”. Ale… Przed chwilą zaśpiewali „Over th… Nie. To nie jest możliwe! „Seems that I have been held, in some dreaming state…” To JEST „Blinding”. Tłum szaleje. Kolejna piosenka.. nie rozpoznaję dzięków.. Flo śpiewa. Słowa piosenki wywołują łzy w moich oczach. „Won’t you stay with me cause you are all I need.” Czuję się, jakby śpiewała to do nas, a my do niej. To jest nasz prywatny moment. Jeśli tak to można nazwać przy obecności takiego tłumu.
Podczas „Breaking Dawn” Flo zakłada wianek rzucony na scenę. Skacze, biega po całej scenie. Lewo, obrót, prawo, obrót, lewo, środek, obrót, obrót. Naprawdę żyje przy tej piosence. Tak bardzo cieszy mnie ten widok. „Rabbit heart”, dziewczyny wskakują chłopakom na ramiona, ochroniarz każe jednej koło mnie zejść, on nie rozumie… I nagle, Flo podbiega do prawej strony sceny i schodzi do nas! Widzę ją na telebimie. Kręci się, wysypując brokat, biegnie od jednej strony do drugiej. Wygląda na taką szczęśliwą. A ja jestem taka szczęśliwa patrząc na nią. Mina ochroniarza stojącego przed nami – bezcenna. Nie wiedzieli co zrobić. Flo podchodzi do tłumu i kładzie się w nim! Miałam wrażenie jakby mieli ją zaraz ponieść głębiej! Wraca na scenę, słyszymy dźwięki „You’ve Got the Love”, kartki w górze. Moja zniknęła w otchłani jeszcze przed bramą… Cały zespół oniemiał! Spojrzałam na chórki, tak bardzo się cieszyli, wskazywali na serca ze swoim imieniem. Florence dziękuje nam i śpiewa, a my razem z nią. Przychodzi czas na „No light, no light”, gdy dochodzi do „But would you leave me, If I told you what I’ve done?” wybucham płaczem, łzy naprawdę spływają mi po policzkach! I w końcu, ta jedna nuta, nie jestem w stanie liczyć, ale wydaje mi się, jakby to trwało wieczność. Przy „Dog Days”, instrukcje Flo są już tylko formalnością. Ona też wie, że wiemy. Skaczę jak opętana, czując niesamowitą radość. Śpiewam jak najgłośniej mogę. Nie czuję żadnego zmęczenia. Wiedziałam, że to wszystko się kończy, jednak byłam tak szczęśliwa. Moje gardło powoli zaczyna odmawiać posłuszeństwa, jednak śpiewam i skaczę do ostatniej sekundy. Finalny moment i Florence razem z Maszyną schodzą ze sceny. Skandujemy „Dziękujemy!”. Nikt przez dłuższy czas nie rusza się z miejsca. W końcu jednak zaczynają zbierać instrumenty, więc zaczyna się szukanie bluz, plecaków i innych różnych rzeczy. Dosłownie wszystko jest złote! Gdy widzę twarze ludzi dookoła mnie, wiem, że cały ten czas przeżywali emocje podobne do moich. Załapuję się jeszcze z Klaudią na grupowe zdjęcie. Gdy wychodzimy ze stadionu nadal mam w głowie cały koncert. Krzyczę, śmieję się, skaczę. Jeszcze kilka zdjęć i opuszczamy bramę numer dwa. Spotykamy jeszcze kilkoro złotych ludzi, ale już coraz mniej. Wsiadamy do samochodu i zasypiam. Jednak zanim zamknęłam oczy, stwierdziłam, że był to z pewnością najlepszy dzień mojego życia.
Angelika Wabik
Czekałam na ten dzień od 10 marca 2010 roku, kiedy usłyszałam po raz pierwszy ‚Dog days are over’, w trakcie rozpadającego się życia…
Od pierwszych dźwięków zakochałam się bez pamięci w rudej wariatce, oglądając przez kilka miesięcy wszystko co ma związek z Flo i jej Armią.
Zbyt późno by pojechać na pierwszy koncert, a drugi? Ach Kraków… wylałam morze łez do poduszki, przed laptopem, z ogromnym bólem serca. Zabrakło biletów… a droga daleka by ryzykować w ciemno tuż przed koncertem.
Powiedziałam dość! Na kolejny koncert pojadę choćby miał być koniec świata.
21 stycznia, w trzeciej godzinie sprzedaży biletów, pojechałam z zapadniętymi oczami, zaraz po nocnej zmianie, po cztery bilety na spełnienie mojego jedynego marzenia! Och, co się działo przez kolejnych kilka miesięcy oczekiwania… Domownicy nie mięli ze mną życia.
W końcu nadszedł ten dzień.
O 8 rano wyjechaliśmy w kilkugodzinną podróż. Przygotowana na cudowne akcje koncertowe, z dudniącym sercem, odliczałam godziny. Dzień był długi, a zarazem zbyt krótki, by przeżyć wszystko tak, jak impreza na to zasługiwała. Podekscytowanie rosło z minuty na minutę. Po godzinie 21:30 postanowiliśmy, wraz z przyjaciółmi kierować się na płytę, by zająć dobre miejsca. W moich marzeniach trzymałam się kurczowo barierki, ale niestety nie daliśmy rady, co nie znaczy, że 10 metrów od sceny nie usatysfakcjonowało. ;)
Tłum się zagęszczał, robiło się coraz ciaśniej, miałam wrażenie, że z każdą minutą jestem coraz bliżej… bliżej sceny i bliżej spełnienia marzeń.
Nareszcie! Na scenie pojawiały się instrumenty zespołu, aranżacja, potem zespół… Już nie pamiętam w jakiej kolejności. Moi cudowni ludzie wchodzili na scenę witani salwą oklasków, potem weszła Ona, w rozpuszczonych włosach, kwiecistej pięknej sukni, nieco nieśmiała, na boso (jak zwykle) w dźwiękach ukochanej ‚Between two lungs’.
Zaczęło się.
Jeśli przy wnoszeniu fortepianu Isy, czy harfy Toma był krzyk tłumu, to przy wejściu Florence na scenę wybuchła bomba… okrzyków, łez, oklasków, łez, pisków, łez, śmiechu… jednym słowem – emocji. Ja sama byłam tak szczęśliwa, że nie mogłam uwierzyć w to co się dzieje.
Nic już nie miało znaczenia, brak tchu, ból nóg, czy objawienie Pańskie.
Był Zespół, była Ona. I byli ludzie, tak jej oddani, że już samo to wzruszało…
Morze kartek z napisem <Welcome Back> na pewno robiło wrażenie.
To co się działo pod sceną, na płycie, to niesamowite. Nie do opisania ekscytacja ludzi z pasją i miłością. Zaraz po skocznym ‚What the water gave me’ stwierdziłam, że świetny z nas chór! Nie wierząc we własne szczęście zdzierałam gardło ze łzami w oczach.
Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie piosenka ‚Howl’, wspaniale było ją usłyszeć.
Po niej ‚Cosmic love’, nowa edycja od dwóch lat, z naszym wykonaniem i Florensowe „So I stayed in the darkness with you, Poland”.
Stadion oszalał na to wyznanie, tak szczere, że oniemiała do teraz to wspominam. Następne moje gwiazdki ‚Sweet nothing’ i ‚Over the love’… ach jakie zjawiskowe, myślałam, że nigdy tego nie usłyszę na żywo. Najlepsza wersja z tak niewielu jaką słyszałam, czy widziałam. Bo specjalnie dla nas, jak sama Ruda powiedziała. Następnie znów niespodzianka, przecudowne ‚Blinding’, brakowało jedynie peleryny… ;) Nie byłam w stanie zapanować nad dreszczami na ciele.
Moje serce znów pękło z radości. W pierwszej chwili myślałam, że będzie nowa piosenka. ‚Stay with me’ okazało się rewelacyjnym coverem, moim skromnym zdaniem lepszym od oryginału. Cisza na stadionie mówiła sama za siebie. Czułam się jak Alicja w krainie czarów, jak i pewnie wszyscy obecni. Łzy wzruszenia samej wokalistki powalały na kolana. I pewnie bym upadła, gdyby nie ludzie wokół ściśnięci ze sobą… Czy komuś to przeszkadzało? Wątpię, nic nie miało znaczenia.
Zaraz po tym chwila na podziękowania dla polskich fanów z ust samej Flo, jej śmiech zburzył mój system nerwowy. A potem perełka, fenomenalne ‚Breaking down’ i mikrofon skierowany na nas. Nie tylko na tej piosence zresztą. Florence chyba lubi jak śpiewamy ;) Super, ja też. ;)
Ludzie rzucali wianki, jeden z nich Anielica założyła na swoją głowę, chciałam i swój rzucić, ale z rozmachem byłoby trudno. ;) Zaskoczona <Flo przytula Roba> i uradowana, wiwatowałam do następnej GlitterBomb – ‚Rabbit heart’… jak zazdrościłam tym ludziom z przodu… Obdarowani brokatem od Florence, na solówce Isy, znów otrzymali mikrofon i Ją z całkiem bliska, bowiem Flo całkowicie oddała się ludziom. Z pełnym zaufaniem i spokojem położyła się na tłum… ach! Myślałam, że tłum ją poniesie. Florence słynie ze swoich stage divingów. Jednak wróciła na scenę, nie wątpię, że poruszona reakcją tłumu ludzi.
Najpiękniejsze wydarzyło się potem. Podczas gdy Florence wirowała sobie na scenie, publiczność wyciągnęła czerwone serca z białymi napisami imion członków zespołu, gdy zespół to zobaczył, znów wrzawa i uśmiechy na (wszystkich bez wyjątku) twarzach! Coś niewiarygodnego! A potem jakby wiedzieli… „Sometimes I feel like throwing my hands up in the air” nie słyszałam własnych myśli! Fantastyczne emocje. Miłość radość była wszędzie, bezapelacyjnie.
Następnie rozbrajające ‚Spectrum’ i skaczący, śpiewający tłum, wtórował Rudej, albo już Złotej od brokatu bogini. Nie chciałam wcale myśleć o upływającym czasie. Ale gdzieś tam w głowę wkradały się myśli, że wszystko zbliża się ku końcowi. Odegnałam te czarne myśli daleko i zatraciłam się całkowicie w dźwiękach ‚No light, no light’. Wysokie długie dźwięki wprowadzały ludzi w osłupienie i… wyprowadzały z równowagi ;) Zaraz potem ‚Shake it out’. Wszyscy cudownie się bawili, Florence biegała jak szalona od jednego końca sceny, do drugiego, zadowolona i uśmiechnięta. Nie mogło być piękniej.
Ostatnie już dźwięki old-schoolowego ‚Dog days are over’ rozbiły system totalnie, to musi być! Zawsze musi być! Florence ostatni już raz zabawiała się brokatem, podzieliła się nim również i z Isą… Jeśli ktokolwiek nie skakał na Stadionie Narodowym, to musiała być bardzo ważna tego przyczyna, albowiem tłum dał się porwać całkowicie, bez pamięci. Przed wszystkim już znanym skokiem, jak sama Ruda powiedziała, że wiemy co nadchodzi, zapewniła nas raz jeszcze, że jest z nami. Skakaliśmy i śpiewaliśmy do ostatnich już słów ” thank you so much, goodnight”.
Nimfa wybiegła, znikła nam z oczu, zaraz za nią Maszyny… Zrobiło się pusto, ciemno, co nie znaczy że cicho…
Jeszcze przez kilka długich chwil staliśmy, klaskaliśmy, krzyczeliśmy i dziękowaliśmy za tak nieziemski, fantastyczny koncert. Choć to nie tylko koncert, to uczta dla ciała i ducha, to spełnienie i pragnienie… do następnego.
Czułam, jak i pewnie wiele innych osób, wszechogarniającą tęsknotę. Zapragnęłam cofnąć czas. Sprawić by wróciła, bym mogła spojrzeć jeszcze raz w jej śliczne, w kolorze oceanu oczy. Pełna euforii, ale jednocześnie też niewytłumaczalnego smutku udałam się z przyjaciółmi do wyjścia.
Zdałam sobie sprawę, że ja jak i inni ludzie kochający tą dziewczynę wygrali właśnie na półtorej godziny życie. Z ziemi dotknęli nieba, dostali szansę, jeśli to jeszcze możliwe, kochać Florence and The Machine bradziej.
Dzień ten pozostanie w moim sercu niewątpliwie na zawsze. Bowiem takich uczuć nie doświadcza się codziennie.
Dziękuję. Dziękuję za najwspanialsze chwile w moim życiu.
Morze dźwięków
płynie z wiatrem melodia
ponad głowami tłumu
dłonie wyciągnięte ku górze
jakby prosiły o oddech
ryby które śpiewają
falą dźwięków
wypełniają pusty świat
Aleksandra Ryś