Głos Wszechmogący – Biografia Florence

Tłumaczenie fragmentów „Florence and the Machine: Głos Wszechmogący” autorstwa Zoë Howe.

Książka została przetłumaczona oficjalnie również na język polski! Premiera miała miejsce w sierpniu 2013 roku.

Polską wersję można kupić tu: empik.com Zapraszamy też do przeczytania Q&A z Zoë: KLIK

Pewnego razu, za górami, za lasami, bardzo daleko (w zależności od tego, w jakiej odległości od południowego Londynu żyjesz) była sobie delikatna, ciemnowłosa dziewczynka o imieniu Florence, która marzyła o byciu księżniczką. Inną niż wszystkie, ale wciąż – księżniczką. Potrafiła nawet nieźle naśladować Lady Dianę na życzenie, nie można jej zatem zarzucić, że nie edukowała się w tym kierunku. Florence była drobna, blada i nieśmiała  – zazwyczaj – ale miała mocny głos, żyjący własnym życiem. Śpiewała każdego dnia swoim rówieśnikom ze szkoły, bez względu na to, czy im się to podobało, czy nie. Czasami kazali jej się zamknąć. Prawdopodobnie ich nie słyszała. Florence była marzycielką; gryzmoliła wiersze i teksty piosenek w książkach z biblioteki kiedy tylko dopadało ją natchnienie; pofarbowała włosy na prerafaelicki rudy; czytała baśnie braci Grimm; bawiła się w lesie i wymyślała dziwaczne gry, zatracając się w swojej kwiecistej wyobraźni – tej samej, która niedługo będzie produkować demony i strachy, regularnie wybudzające ją ze snu. Jedynym sposobem na ich prześcignięcie było śpiewanie, i to się nigdy nie zmieni.

I spełni swoje marzenia – nie wiedziała jeszcze, jakie ekscytujące sekrety i złote obietnice, których nigdy by się nie spodziewała, chowa dla niej przyszłość. Wprawdzie jedyną szansą na zostanie prawdziwą księżniczką w Anglii w czasie, kiedy to piszę, jest związanie się z księciem Harrym, ale Florence zrobiła coś lepszego niż to – stała się najwyższą kapłanką sceny festiwalowej, królową popu, podbijającą coraz więcej terenu, oraz niekwestionowaną boginią stylu. Tak, pewnego dnia ta dziewczynka, poćwierkująca na korytarzach w swojej szkole przed lożą kolegów z klasy, najczęściej niewzruszonych jej występami („To po prostu wychodziło z moich ust”, protestowała potem Florence, „a tam była dobra akustyka.”) będzie dzielić się tym głosem z tysiącami ludzi na arenach, stadionach i polach. Publika będzie odśpiewywać jej własne słowa  – słowa, które wyrażają uczucia ich wszystkich, a oni sami będą kołysać się zgodnie do jej muzyki – jak wielokulturowe i poniekąd nietrzeźwe pole kukurydzy.

Do skompletowania tego obrazka brakowało tylko przystojnego księcia. Ale jej nowe życie, spędzane na rozrzucaniu skrzących się dźwięków i tęsknych słów tu i tam, wymagało poświęceń, o których nigdy nie rozmyślała. Jak Florence się później przekonała, samotność hotelowego pokoju, daleko od domu, miała być najbardziej ogłuszającym rodzajem osamotnienia. Czuła je bardzo intensywnie. Ale te uczucia, upiory i lęki wypełzające z umarłej nocy, które nawiedzały ją plagami od dzieciństwa po prostu prowadziły do kolejnych słów. Te zaś poruszały miliony serc pogrążonych w podobnym smutku (aczkolwiek z innych powodów; jeśli byłoby milion księżniczek popu odnoszących sukces, odebrałoby to prawdopodobnie Florence jej blask), i te słowa zostaną wyniesione pod niebiosa, rozanielone z kolei transcendencją jej piosenek.

Kate Bush ery digitalizacji, cudownie „czarownicza” Stevie Nicks dwudziestego pierwszego wieku – te opisy naszej bohaterki nie pojawiłyby się w żadnej z baśni braci Grimm. Ale występują one w jej własnej bajce, która jest równie intrygująca i romantyczna, co mroczna i, jeśli kochasz Florence – a mogę tak przypuszczać, skoro czytasz tę książkę – to każdy odłamek jej historii jest ujmujący. Nie martw się, nie będę dalej tego pisać w konwencji baśni; to mogłoby stać się irytujące.

Zatem z brokatem w dłoniach, kłębkiem szyfonu, krzykiem zdolnym rozbić szkło i kilkoma dziwnymi koktajlami z wmieszanymi srebrnymi łzami, zanurzmy się w historię Florence + The Machine i uczcijmy godnie płomienną pannę, która zawojowała świat.

Tak, imię Florence Leontine Mary Welch najwyraźniej jest za mało „jazzy” i nawet bardziej tradycyjne imiona, jak Sarah i Beth są niemożebnie bardziej ekscytujące. Kiedy Florence – Leontine dla jej siostry, Grace – powiedziała, że „chce czegoś bardzo jazzy”, musiało być co najmniej kilka osób oczekujących, że dokończy to zdanie czymś w stylu „jak Crazylegs Gillespie” albo „jak Snakehips Muldoon”. To dopiero są dżezi imiona. Ale każdy ma swoje zdanie.

Jak zawsze, życie po drugiej stronie płotu wydaje się takie kuszące. Ale to po Florencjowej stronie płotu było, według uznania ludzi, jeśli nawet nie jazzy, to na pewno cygańsko, fascynująco, kulturalnie, wygodnie chaotycznie, interesująco aż do stopnia zazdrości. Florence, nazwana tak po praciotce, mniej po słynnym mieście we Włoszech, urodziła się dwójce ekscentrycznych rodziców. Evelyn, studentka z Nowego Jorku, później zaś profesor specjalizująca się w Renesansie, była kobietą tak mądrą, że jej córka Grace przechwalała się nią w szkole, mówiąc o mamie: „przeczytała słownik w obie strony”. Nick zaś, sfrustrowany artysta sceniczny z ogromną kolekcją płyt, żył w skłacie na West Endzie i zadawał się z 101ersami, zespołem Joe Strummera sprzed ery The Clash. Dzięki temu wniósł później rock’n’rollowy składnik do rodzinnej mieszaniny.

Nick, oczywiście, jest teraz lepiej znany jako kierownik reklamy, którego jednym z wielu osiągnięć było hasło „czy czujesz rozpuszczające się bąbelki?” dla czekolady Aero, ale wpływ jego kolekcji (The Ramones, The Incredible String Band, Fleetwood Mac) na Florence w jej dzieciństwie nie może zostać pominięty. Aktualnie prowadzi „alternatywne” pole namiotowe blisko dobrze prosperujących Tunbridge Wells. Strummer byłby z niego taki dumny.

Koneksje pretensjonalnej rodzinki nie kończą się na Strummersie – wujkiem Florence jest satyryk Craig Brown, a dziadkiem ze strony ojca – poprzedni zastępca edytora Daily Telegraph oraz sprawozdawca z obrad Parlamentu Colin Welch. Mamy tu więc mądre i przebojowe geny. Colin dostarczał również albumy – „dzikie karty” do powoli budującej się kolekcji Florence, wśród których była ścieżka dźwiękowa The Rocky Horror Picture Show. Wywarła ona, jak możesz sobie wyobrazić, pewne wrażenie na Florence.

„Myślę że jedną z moich pierwszych sympatii, kiedy miałam dziesięć lat, był Richard O’Brien w szelkach”, opowiada. „Nie wiem, co to o mnie mówi. Mój ideał mężczyzny byłby sklejką Buddiego Holly, Jarvisa Cockera, Richarda O’Briena i Davida Bowie. To byłby naprawdę dziwnie wyglądający facet.” Zaiste, byłby. Szczególnie gdy dodalibyśmy do tego obrazka szelki. Ale The Rocky Horror Picture Show wpłynął na nią też w inny sposób: Florence utrzymuje, że przez ćwierkanie wraz z piosenkami nauczyła się śpiewu. To nie to, że Florence wyrzucająca z siebie różne dźwięki po kątach domu było czymś nowym jeszcze przez Rocky Horror. Jako mały brzdąc, uwielbiała oglądać musicale i śpiewała wszystkie piosenki w wannie „mając na głowie czerwony ręcznik!”. Bo czemu nie?

Ale wracając do jej rodziców: to jasne, że Evelyn była zawsze realistką, „tak mądrą, że to aż nienormalne”, jak mówi Florence; Nick zaś był wiecznym marzycielem. W rezultacie Florence zaczęła, jak to tylko ona mogła określić, „marzyć w rzeczywistości”. Pomiędzy Nickiem a Evelyn można odnaleźć wszystkie składniki potrzebne do odhodowania charyzmatycznego dziecka, przed publiką czującego się jak w domu, i to nie tylko dzięki rock’n’rollowym tęsknotom Nicka, ale też Evelyn, która, nawet nie będąc performerką, potrafiła rzucić urok swoich pełnych pasji, hipnotyzujących wykładów na temat historii sztuki na całą halę napakowaną studentami. „Kiedy wchodzi na scenę, aby wygłosić lekcję, staje się wybitną wersją samej siebie. Nagle potrafi porwać cały pokój”, wnikliwie komentuje Florence. „Myślę, że stąd się to bierze. Aspiruję do czegoś takiego, tyle, że z muzyką”. Oglądanie wykładów matki w dalszych latach życia Florence silnie na nią wpłynie;  to i późniejsze „edukacyjne” wycieczki rodzinne do gotyckich kościołów we Włoszech zasiały delikatnie w jej sercu ziarna uwielbienia do sztuki Renesansu i związanych z nią niezmiennie tematów – seksu, śmierci, miłości, przemocy. Jej ulubiony obraz przedstawia św. Agatę: „świętą, której obcięto piersi i trzyma je na talerzu”. Zatem pasja matki przeszła na Florence. Swojego ojca uważała za czarującego i pasjonującego i zawsze chciała mu zaimponować, lecz, wedle jej słów, „to moja mama miała iście rock’n’rollowe życie, będąc taka akademicko poważna i stąpająca twardo po ziemi”.

Evelyn opuściła Nowy Jork jako młoda, bezdzietna kobieta, uważając Anglię za bardziej pasującą do niej samej. Przed tym, była mocno związana z kliką The Factory Andyego Warhola; była stałym bywalcem, wraz z niewiarygodnie wyluzowanym ojcem i bratem, w ikonicznej w 1970, nowojorskiej dyskotece Studio 54, uwielbianej przez gwiazdy, m.in. Michaela Jacksona, Biancę Jagger, Lizę Minnelli, Cher, Salvadora Daliego i Debbie Harry. Florence i jej rodzeństwo dorastali słuchając opowieści ich babci o tym, jak świeżo sobie poślubieni Evelyn i Nick mieszkali z rodziną Evelyn w Nowym Jorku, i pewnego razu zostali wywołani na początek kolejki przez nikogo innego, tylko samego Warhola, który był, jak zdradziła Florence, „zakochany w moim wujku, ale w ten jego dziwny, platoniczny sposób; chciał go tylko rysować. Taki styl życia był zbyt zakręcony dla mojej mamy i opuściła Amerykę.”

„Moja mama praktycznie nie rozmawia o tym”, mówi Florence. „Nie sądzę, aby aż tak się przejmowała. Zawsze była bardziej zainteresowana Renesansem niż Studio 54”.

Urodzona w holenderskim Rotterdamie 28 sierpnia 1986 roku, dzidzia Florence przybyła po raz pierwszy do domu – Camberwell w południowym Londynie (miejsce, które było inspiracją do stworzenia nazwy ‘marchewka z Camberwell’, znaczącej ‘ogromny joint’) – w zenicie lepkiego, angielskiego lata. Ujmując to w jakiś kulturalny kontekst, jej urodziny odbyły się zaledwie kilka dni po Karnawale w Notting Hill, i niedługo po zawojowaniu brytyjskich list przebojów przez Chrisa De Burgha i jego piosenkę „Lady In Red”, zaśpiewaną trzęsącym się wokalem. Można zatem polemizować, czy ten proroczy rok, który przyniósł ze sobą i Florence, i ten soft-rockowy hit, był zarówno dobrym, jak i złym rokiem dla brytyjskiej muzyki.

Nick aż garnął się do zaszczepienia swoich muzycznych upodobań nowej córce; nawet we wczesnych miesiącach jej życia starał się on ją uśpić nie kołysankami Brahmsa, lecz niektórymi albumami z kolekcji: „wożenie Florence, zwykle trudnej do ukołysania, po salonie w krześle na kółkach przy akompaniamencie głośnej muzyki sprawiało, że główka sama jej opadała”, rechocze Nick. „Najwcześniej podświadomie wpływali na nią chociażby The Smiths, przy okazji skutecznie ją usypiając; trochę słabszy efekt wywierał Syd Barrett.” Cokolwiek, byle działało, Nick; cokolwiek, byle działało.

Cztery lata później urodziła się Grace, siostra Florence, i dziewczynki stały się nierozłącznymi kompanami, co przetrwało do dziś. Obie były obdarzone wyobraźnią i lubowały oddawać się nierealnym pomysłom, romantycznej nostalgii (inspirowaną tym, co czytały lub co leciało w kółko w dziennej telewizji) i kreatywności, tworząc domki dla lalek z pudełek po płatkach i udając postacie z Domku na prerii, co kończyło się spontanicznymi przebudowami ich pokoju. Nie trwało to jednak długo.

„Przerabiałyśmy nasze piętrowe łóżko na domek, a reszta pokoju była prerią”, wspomina Florence. „Była tam rzeka z ręczników i pola kukurydzy zrobione z książek. To jednak szybko się nudziło, bo jedyną możliwą zabawą było: wyjść, orać, wrócić do domu, gotować, łowić w ręcznikowej rzece…”

Gdy nie bawiły się w „udawanie” w domu, Florence parała się magią i odnajdywaniem wewnętrznej czarownicy (wszystkie dziewczynki taką mają), mazaniem się fioletową szminką i farbowaniem włosów na czarno (zmieniła kolor na rudy gdy miała dziesięć lat – nie miało to związku z prerafaelitami, bardziej z obsesją na punkcie Rogue z X-Menów). Jej guślarskie troski prowadziły do tworzenia sekretnych kapliczek ze świecami w sypialni i prób czarowania chłopców na dystans. „Próbowałam rzucać uroki, aby chłopak z innej klasy zakochał się we mnie. Nie sądzę, że tak się stało.”

Albo, jeśli została wyciągnięta na większe zakupy, Florence miała okazję robić coś innego, co bardzo kochała: tańczyła w supermarketach. Była to czynność, którą Florence podejmowała z ogromną pewnością siebie, aczkolwiek jej siostra potrzebowała, delikatnie mówiąc, większej zachęty.

„Supermarket to takie dziwne miejsce, ponieważ nikt na ciebie nie patrzy”, mówi Florence. „Wszystko ma swój porządek i wszyscy są tak skupieni na tym, co robią, że praktycznie nie zwracają uwagi, kiedy kręcisz się i tańczysz dookoła.”

Grace: „Pamiętam, jak zaciągała mnie do alejek, jak biegała wzdłuż nich. Tata musiał prosić pracowników, aby wywołali nas przez głośniki – ‘Prosimy Grace i Florence Welch, aby zjawiły się przed sklepem.’ To jedno z moich najwcześniejszych wspomnień związanych z upokorzeniem.”

Wydawało się, że życie w Londynie służyło rosnącej rodzinie Welch – braciszek JJ dołączył kilka lat później – a kochająca Europę matrona tej kolorowej gromady była w swoim żywiole. Jednakże Nicka bardziej ekscytował glamour i błysk nocnego Nowego Jorku. Gdy ożenił się z Evelyn, cieszyła go perspektywa życia w Ameryce i, według Florence, kiedy odkrył godne pozazdroszczenia kontakty żony, pomyślał „ok, to dopiero będzie jazda…”.

Jednak pomimo pobytu w zrujnowanym i często dosadnie matowym Londynie w latach panowania Thatcher – osiemdziesiątych – było mnóstwo okazji do ucieczki na piaszczystą przystań Long Island, gdzie żyli rodzice Evelyn, i czerpania przyjemności z bardziej przyjaznych rodzinie ofert Nowego Jorku. Nawet jeśli większość wczesnych wspomnień Florence z pobytu na Long Island było dość, cóż, szarych…I, naturalnie, był też nawiedzony dom. To przecież książka o Florence; gdyby nie było nawiedzonego domu już na pierwszych stronach, na pewno zastanawialibyście, co się tutaj nie zgadza…

„Pamiętam te szare plaże z kolczastymi wodorostami raniącymi stopy i połacie szarego wybrzeża, a w dali stał wielki, opuszczony, szary dom”, przypomina sobie Florence. „To była masywna posiadłość, typowy drewniak. Ale to był nawiedzony dom. Mieliśmy domek na plaży, oddalony o całe mile, ale było widać, cóż, ten wielki, szary dom z okiennicami. To było niesamowite. I to uczucie bólu podczas chodzenia po kolczastych wodorostach…”

Florence mogła mieć i paszport amerykański, i brytyjski, ale w głębi duszy była angielska niczym 7’o’clock: ze skórą jak porcelana, zielonymi oczami, miękkim głosem; żywiołowa i pełna emocji, z nieugaszoną, płomienną iskrą w sercu. Wprawdzie te słowa nie zawsze przychodzą do głowy, gdy opisuje się dziś Anglików – mówiąc ogólniej, prędzej używamy ‘pijani, prostaccy i leniwi’ – ale jeśli szukałbyś kwintesencji angielskiej róży, wystarczyłoby ci spojrzeć na młodą Florence – złączoną z naturą jak bohaterka z folkowej piosenki, zafascynowaną ciekawym romantyzmem sklepu z rupieciami ‘Victoria’ równie mocno, co malowniczą melancholią prerafaelitów. I tak, gdy stała się nieco starsza, stała się też okazjonalnie pijana. I, oczywiście, zawsze śpiewała, pijana lub nie. Tak, śpiew, wierz lub nie, mógł stać się kością niezgody. „To wkurzało moją rodzinę, bo nigdy nie ustawało”, wyznaje Florence, a Nick radośnie oznajmia, że mnóstwo razy błagał swoją córkę, żeby „wepchnęła sobie tam skarpetę”. Cóż, nie ma co jej winić. Podobno to wszystko sprawka Boga…

Florence nigdy nie była szczególnie religijna, chociaż zawsze była zafascynowana skandalami i „mgłą i złotem” katolicyzmu. W każdym razie, pierwszym rodzajem muzyki, który naprawdę ją zainspirował, gdy była młoda, były pieśni religijne, śpiewane w szkole – wpierw w historycznej, drogiej Thomas’ London Day School w Battersea, w południowo-zachodnim Londynie, a później w elitarnym Alleyn’s (mottem szkoły było „Dar Boski”) w obsypanym liśćmi Dulwich, południowolondyńskim przedmieściu. Szykownie? Tak, mówiąc względnie, chociaż Florence oczywiście gorliwie temu zaprzecza, upierając się przy tym: „to nie tak, że chadzam na herbatkę do królowej”.

Trudno to sobie teraz wyobrazić; z jej ciągnącymi się w nieskończoność rękami i nogami, szczupłą sylwetką i statusem ikony stylu, Florence opisała siebie jako „niskie, pulchne” dziecko, wcale nie ‘fajne’. Co więcej, logistyczny aspekt szkolnego życia bywał podstępny, zwłaszcza ze względu na jej dyspraksję; oznacza to, że koordynacja i organizacja mogły stanowić wyzwanie, co prowadziło do zażenowania i poczucia inności: „Moja mama opisywała to jako myślenie w najmniej linearny sposób. Jestem mało logiczna. Zawsze wybieram najbardziej ekstremalną opcję. Biorę coś i zmieniam to w rzecz, jaką być może nie jest.”

Zatem szczególnie niecierpliwie wyczekiwała ucieczki od codzienności, którą tylko śpiewanie hymnów na zgromadzeniu mogło przynieść. Te uduchowione piosenki, pełne mrocznych ostrzeżeń lub transcendentalnych przesłań, łatwych do zgubienia w hałasie pomieszanych dziecięcych głosów, pobudziły ciekawość Florence; chóralne śpiewanie to doświadczenie, które będzie powtarzać w swojej własnej muzyce. Od pierwszego otworzenia książki z pieśniami, zepchnięta na bok przez łokcie rówieśników mała Florence, zwykle tak cicha, wrzucała swe ciało i duszę w śpiew, zatracając się w muzyce.

„Śpiewanie opanowuje całe ciało i mózg”, mówi. „To jak powrót z dziwnego miejsca za każdym razem, gdy zatrzymujesz się. Pamiętam śpiewanie pieśni w szkole, ludzie przede mną odwracali się i gapili na mnie w dziwaczny sposób. Musiałam śpiewać naprawdę głośno.” Możemy tylko mieć nadzieję, że w natchnieniu nie próbowała wykonać skoku w publikę, dziś niemalże jej znaku firmowego. W każdym razie, pieśni. Coś mówiłaś?

„Fajnie jest mieszać świeckie z magicznym, niestosowne z ogromnymi tematami. Seks, miłość, śmierć, małżeństwo, wina – pomieszaj to z widokiem wielkiego nieba, lub spacerem, albo przerzuceniem kartki książki. Życie to radzenie sobie z doczesnym i myślą, że umrzesz.”

Zaiste, ogromne tematy, i motywy te zostały w jej sercu, kierując jej decyzjami o twórczości i inspirując jej sztukę, muzykę i teksty w nadchodzących latach. Szkolne przedstawienia dawały pole do popisu dla jej niewyrobionego, potężnego, młodego głosu. We wczesnych latach Thomas’ Day School znalazła się w swoim żywiole na scenie głównej sali, zmienionej na teatr. Żadnych zawilgotniałych przenośnych klas czy przedstawianie swojej najlepszej interpretacji Maryi Panny spomiędzy sprzętów do wuefu. Co więcej, te przedstawienia dały jej coś, w co mogła włożyć swoją muzyczną energię; mając siedem lat już miała coś, co nazwała „muzycznym Tourettem”.

Komentarze

Flombie1 pisze:

Nareszcie, doczekałem się!
Świetna strona.

Zadaj pytanie

Imię

Adres email

Pytanie

Plik