Zaczęło się dziwnie, o 6 rano byłam na nogach bojąc się ze zaśpie. O 8.20 miałam autobus z Bystrej do Bielska, wyszłam pół godziny wcześniej, po drodze miałam mini zawał bo uświadomiłam sobie, że przecież w weekendy autobusy jeżdżą rzadziej, przez co nie będę miała jak się dostać do Bielska a potem do Krakowa miałam taki zawał ze nie umiałam ruszyć nogą, ale jak już dotarłam na przystanek okazało się dzięki Bogu ze jedzie tylko 10 minut później. Chwile potem przyszedł Win z którym to miałam jechać do Krakowa. Jedziemy do Bielska, do autobusu wsiadł Max, który tez się wybierał na koncert i chodził ze mną i Winem do gimnazjum. Dotarliśmy na dworzec ja z plecakami i torba pełną pschofańskich gadżetów. Jedziemy spokojnie gdy nagle cos hukło – okazało się, że w autobusie pękła przednia szyba! Kierowca powiedział magiczne słówko „dalej nie pojedziemy” przez co nie wiedziałam czy się zdenerwować czy płakać czy się śmiać. Chłopcy powiedzieli ze to pewnie ja wybiłam ta szybę siłą umysłu bo jeszcze nie panuje nad swoimi mocami lol. Po 45 minutach podjechał zastępczy autobus, dojechaliśmy na dworzec a z dworca taksówka na festiwal o 13:00. Poszliśmy wymienić bilety na opaski a ja założyłam wianek.
Zauważyliśmy pod bramkami zgraje psychofanów w wiankach i brokacie na policzkach, chyba z 30 osob. Poznałam kilka twarzy z fan clubu, dałam Oli wianek i poszłam usiąść z chłopakami. Gdy udali się po jedzenie do Maca dosiadła się do mnie fanka Fatm. Gdy chłopcy wrócili i zaczęli rozmawiać o robaku z filmu „Obcy”, który przykleja się do twarzy a ogon owija wokół szyi to myślałam ze ucieknie albo przynajmniej sobie pojdzie ale dotrwała z nami do 16. Gdy otworzyli bramki zaczęły się Igrzyska Śmierci, wszyscy ruszyli przed siebie taranując się nawzajem, szybko przez ochronę i biegiem pod barierki, po drodze widziałam jak wylatywały wszystkim telefony i portfele z otwartych torebek, w końcu mój tez wypadł i musiałam się wrócić przez co wylądowałam w 2 rzędzie. Postałam 30 minut i zrobiło się mega duszno, pomyślałam sobie „dobra je*ać” i wyszłam. Zobaczyłam wolne miejsce przy bocznych barierkach, dzięki któremu potem wygrałam życie. Chwile potem znaleźli mnie chłopcy, Max usiadł na moim miejscu a ja poszłam kupić ten cudowny booklet Ceremonials i kubek wody, który potem uratował mnie przed zemdleniem. Siadłam na swoim miejscu a oni gdzieś umknęli. Marika była super, dotknęłam jej ręki jak przebiegała hehe potem The Cribs, którzy byli do dupy, modliłam się o zatyczki do uszu. Zostało mi 15% kubka wody i zaczynałam być głodna, mogłam przed wejściem zjeść cheesburgera ale z nerwów nie dałam rady. Przerwy między koncertami można było liczyć w latach świetlnych.
Po The Cribs okazało się, że Wu Tang się spóźni ale na ich miejsce wskoczyła równie genialna Tres B. Zostało mi 5% wody byłam cholernie głodna. O 22 zeszła ze sceny, i na jej miejsce wskoczyli ludzie FATM. Publicznośći przybywało, robił się już niezły ścisk, myślałam, że zemdleje ale naszęśćie jak wychyliłam głowe zza barierke to docierało do mnie świeże powietrze. Nagle na scenę wjechał sprzęt Isy. Zapanował straszny pisk potem wjechały bębny Marka i jego gitara –pisk; Perkusja Chrisa-pisk, Gitary Roba i pianino Rust’ego -pisk, potem wjechała harfa- WRZASK, niektórzy się pytali „co oni się tak drą? To tylko harfa”. Wiesz dobrze, ze to nie jest TYLKO harfa, wtedy do mnie dotarło, że ten koncert naprawdę się wydarzy i momentalnie przestałam być głodna. Chwilę potem rozwinęły się ceremonialsowe otłarze i postawiono statyw z mikrofonem- pisk niesamowity. Potem kładli przeróżne wentylatory i oświetlenia, które rówież spotkały się z aplauzem.
O 23 zapadła ciemność i zaczęły grać pierwsze nuty Only If For a Night. Po 60 godzinach weszła Maszyna, zobaczyłam blask bijący z głowy Marka i skulonego Toma, którzy schowali się za swoimi instrumentami i których sporadycznie widywałam potem zza tłumu fanów. Potem wszedł Chris który usadowił się za złotym Ludwigiem, 5 metrowy Robert i reszta maszyny. Siedzieli za tymi instrumentami chyba 14 godzin aż w końcu weszła ona, zrobiła mały ukłon i zaczęła „And I had a dream” a mi zaczęły płynąć łzy z oczów. Gdy się zaczęło „And I heard your voice” i weszły bębny Marka zaczęłam niekontrolowanie szlochać i pewnie nie byłam jedyna. Gdy przeryczałam całe Only If for a Night i spostrzegłam się, że płacząc śpiewałam cały tekst najgłośniej jak się da – pewnie a raczej na pewno nie byłam jedyna.
Momentalnie potem zaczęło się What The Water Gave Me ale tylko psychofani rozpoznali te dźwięki reszta śmiertelników dopiero zaczęła piszczeć jak weszła gitara Roba i najpiękniejsze bębny na świecie, wszyscy podnieśli kartki w górę i gdy Flo weszła na scenę złapała się rękami a potem wykonała już wszystkim znany gest ukrycia twarzy w dłoniach, oczy miała czerwone co mogłam zauważyć nawet z mojego miejsca. Wszyscy śpiewali razem pierwszą zwrotkę a Flo cały czas rozglądała się po naszych kartkach z niedowierzeniem po zakończonym utworze krzyknęła „Dziękuję Poland”, które chyba zaplanowała na sam koniec show, ale wiadomo jaka to polska publiczność jest świetna. Potem było „kochamy was”, które spotkało się w wielkim wrzaskiem co można było przetłumaczyć „my was też”.
Wszyscy zaczęli krzyczeć „Florence Florence Florence” i tak po każdej piosence. Potem było Cosmic Love podczas którego zapadłam w jakiś trans w którym nie było czasu ani żadnych myśli ani niczego innego. Była tylko muzyka do której śpiewałam jak zahipnotyzowana i piszczałam gdy powiedziała „It’s been too long”. Ocknęłam się przy Bird Intro nie wiedząc co się dzieje, wszyscy piszczeli w tle leciało Bird Intro („Czy zagrają Bird Song? O mój boze o mój boze, czemu wszyscy tak piszcza” – myslalam sobie) gdy nagle oberwałam brokatem po twarzy, patrze – a przede mną tańcująca Florence. Nie byłam w stanie ogranąć co się dzieje, odruchowo wystawiłam ręke do przodu i dotknęłam jej sukienki po ramieniu. Ona szybko czmychnęła spowrotem na scene cała w brokacie. Nie wiedziałam nic o obcym świecie, mogła spaść bomba atomowa obok i spostrzegłabym się dopiero jakby Flo zniknęła ze sceny. Czekałam tylko do solówki, żeby podnieść wianek do góry gdy nagle usłyszałam „PRR” i Flo jeszcze raz biegła mi przed nosem, dotknęłam ja po ręce. Potem krzyknęła „Poland” a wszyscy odpowiedzieli: „Łuuu” i zawróciła, jakiejś dziewczynie spadł wianek a ona go podniosła i założyła jej na głowie, patrzyłam się na jej plecy, bo na co innego . Widziałam wyraz twarzy tej dziewczyny chyba jej tak zostanie do końca życia haha. Potem znowu pobiegła i pozbierała wianki, potem powolnie weszła na scene, dała wianek Isie, z która co piosenke łapały się za ręcę i rozmawiały. Potem znowu odpłynęłam i obudziłam się jak Florence przemawiała o tym, że nie byli w Polsce od czasów Lungs a my jesteśmy tacy kochani i amazing i że nam dziękuje i że ostatnio byli w Warszawie i tam było mało miejsca ale pamięta to bardzo dobrze bo nigdy w zyciu się tak dobrze nie bawiła bo jesteśmy najlepsza publicznoscią na świecie i bardzo chcieli wrócić do Polski i że nam dziękuje i że nas kocha i że fanarty była wspaniałe i że kocha nasze wianki i brokat i że ona też jest cała w brokacie i amazing. Potem znowu gdzieś wszystko zniknęło aż do 22 sekundowego All Alone, które jak ku mojemu zdziwieniu po koncercie- nagrałam, bo nie pamiętałam żebym cos nagrywała. Potem popłakałam się na Sweet Nothing a przy Dog Days wszyscy skakali (nic nowego haha).
Nagle Flo się ukłoniła i wybiegła ze sceny, potem zobaczyłam latające pałeczki Chrisa i wszystko się rozpłynęło. Tłum się rozstąpił i ogarnął mnie wieczorny chłód, pozbierałam swoje rzeczy spod barierek które się rozsypały (cud ze nikt mi nic nie ukradł). Znalazłam swojego brata i kuzyna, w drodze do mieszkania dotarło do mnie ze mam sachare w ustach i zjadłabym kore z drzewa. Gdy dotarliśmy, w łazience zobaczyłam, że świece się jak Edward ze Zmierzchu, mam sine kolana i krew na brzuchu z niewiadomego źródła. Potem zobaczyłam całe otarte żebro but that’s alright. Zjadłam grzankę, wypiłam litr wody i padłam jak mucha do łóżka. Obudziłam się z uczuciem, że to był sen. Najlepszy sen mojego życia.
Gdy tylko Ziółek puścił info, że Florence + The Machine są headlinerami drugiego dnia 8 edycji Coke’a, bez zastanowienia powiedziałam do komputera „JADĘ, NIE MA INACZEJ.”, no bo jak to tak, słuchać zespołu od 2009 roku i nie być na ani jednym koncercie w Polsce? Poszłam to zakomunikować swojej rodzicielce, która zaskoczyła mnie tym, że się zgodziła i jeszcze dodała, że mam sobie kupić dwudniowy karnet, jeśli mnie stać :shock: Nie mogłam iść na koncert w 2010 ze względu na wiek, to przynajmniej teraz dostałam zgodę. Na początku szukałam kogoś, z kim mogłabym pojechać, pytałam dosłownie wszystkich, aż się okazało, że moja koleżanka może ze mną jechać. Temat ucichł, ustawiłam sobie w zegarku odliczanie do 9 sierpnia i życie płynęło.
Przyznam szczerze, że o akcjach dowiedziałam się jakoś 4 dni przed samym rozpoczęciem festiwalu, a 5 dni przed koncertem Rudej. W ogóle nie czułam tego napięcia przedkoncertowego, napisałam do mojej koleżanki, że „Te akcje to jakieś kompletne dno i dziecinada, nie biorę w tym udziału.” i dopiero ósmego wieczorem stwierdziłam, że to niesamowicie głupie, że przecież bardzo lubię Flo, lubię twórczość zespołu od tak długiego czasu, więc czemu do cholery nie wziąć udziału w akcjach? Szybko napisałam do mojej koleżanki, czy ma jakiś brokat, wianek, cokolwiek, bo jak nie, to dziesiątego rano będę musiała iść na rynek się wyposażyć w wianek i kupić brokat, bo nie mam tego zupełnie w domu. Okazało się, że ma wianki, jeden specjalnie nawet dla mnie, brokat też, więc się mam nie martwić. Co do kartki, to od dawna wiedziałam, że Florence i Maszyna dali mi naprawdę wiele – szczęście, radość, zrobiłam się wrażliwsza na muzykę, odnalazłam siebie, ale gdyby nie coke’owy koncert, to by mnie tam nie było, więc wiedziałam, że na kartce nie znajdzie się nic innego jak „TODAY”, dzień wyczekiwany przeze mnie od ponad 4 lat (pomijając ten nieszczęsny dla mnie koncert w Stodole).
Po pierwszym dniu festiwalu byłam padnięta, spałam prawie do 11, zanim się ogarnęłyśmy i wyszłyśmy na rynek było już koło 13, a o 16 chciałam już być na terenie festiwalu. Wszystko strzelił szlag, bo o 16 siedziałam dopiero w powrotnym tramwaju, zanim doczłepałyśmy do naszego miejsca zamieszkania była 16.30, jeszcze trzeba się było ogarnąć, powyciągać niepotrzebne rzeczy z torby, wszystko szło nie po mojej myśli, bo od prawie godziny miałam już dreptać pod bramkami, a dopiero się zbierałyśmy… Dopiero o 18 byłam na terenie festiwalu i gdy zobaczyłam dziewczyny wysmarowane brokatem i chodzące w wiankach, to wtedy stwierdziłam, że wcale nie żałuję, że też biorę w tym udział. Po koncercie Mariki zaczęłyśmy się powoli się kierować pod scenę, co było trochę trudne, bo po prawej stronie było pełno wianków i w duchu płakałam, bo gdybyśmy się tak nie guzdrały, to miałabym lepszą miejscówkę, niż jakiś 20 rząd (o ile nie dalej) i po jakimś czasie zostałam pociągnięta w przód i szłam, szłam, obok mnie pełno ludzi i już chciałam powiedzieć, że to chamstwo się tak ryć do przodu, że ja zostaję, ale jak ogarnęłam, że już jestem na wysokości jakiegoś 10 rzędu, to wtedy myślałam, że wybuchnę z radości, bo Flo będzie tak blisko :lol: Wyszło The Cribs, jakieś skoki, ruchy, no i już byłam jeszcze bardziej z przodu :wtf: na szczęście już dalej się nie pchałyśmy, bo stwierdziłyśmy, że piąty rząd to i tak bardzo blisko, więcej mi nie trzeba było do szczęścia (w tym miejscu szczerze przepraszam wszystkich, którzy sterczeli od 16 pod bramkami).
Przy okazji poznałam bardzo fajnych ludzi należących do fanklubu Rudej i spółki, do którego nie należałam przed koncertem, bo nie wiedziałam o ich istnieniu. Czas jakoś mi mijał na rozmowach, nie myślałam tak bardzo o tym, że nie piłam nic od 17 (co też ma swoje plusy, nie chciało mi się do kibelka) i znalazłam się z całą ekipą jakież 3 rzędy z tyłu. I jeszcze przed koncertem głupawka, bo dziewczyny jakieś zaczęły piszczeć „bo harfa”, ja zaczęłam cisnąć bekę, jak wiatrak wynieśli na scenę, to ja dla beki „Wia-trak! Wia-trak!”, no nieważne, głupek ja, ale zawsze mnie ogarnia jakieś dzikie uczucie przed koncertem.
I gdy już widziałam na zegarku, że są dwie minuty do 23, to wtedy już byłam wewnątrz posikana z radości, koncert się zaczął i ja stałam z otwartą gębą, bo Florence na żywo i to tak blisko, że mamuniu dzięki Ci za wyrażenie zgody na wyjazd, zaczęłam reagować na jakiekolwiek bodźce dopiero gdy Florence zaczęła śpiewać pierwszy refren z Only If For A Night, bo przed tym byłam tak bardzo skupiona na każdym jej najmniejszym ruchu, że nawet nie czułam tego, że ktoś trzyma mnie za ramię. Widzę, że Flo ma jakieś problemy z odsłuchem albo czymś, bo pokazywała że coś nie tak… Potem chwyciłam za rękę jednego chłopaka, z którym wcześniej rozmawiałam dość trochę, bo po prostu nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę, pierwsze dźwięki What The Water, kartka w górę i gdy Florence skryła twarz w dłoniach po prostu zaczęłam wyć jak bóbr, ale doszłam do siebie po chwili, żeby znowu się rozryczeć na koniec piosenki, gdy zobaczyłam na telebimie tzw. „świeczki” w oczach Flo, jej wzruszenie wymalowane na twarzy, wtedy stwierdziłam, że ona na pewno nie jest taką zimną osobą, jak ją malują. No i potem poszło, nawet nie pamiętam kiedy nagle zostałam caluteńka obsypana brokatem, zgubiłam wszystkich ‚swoich’ ludzi, znalazłam się w drugim rzędzie, spojrzałam na zegarek po piętnastu minutach koncertu i patrzę, a tu 23:50 i takie gały. I tak sobie kicałam, czekałam na Never Let Me Go, ale się nie doczekałam, bardzo nie chciałam Over The Love i też się nie doczekałam, więc 1:1.
Po koncercie jeszcze staliśmy wszyscy, bardzo miałam parcie na setlistę, której oczywiście nie dostałam, więc co tu dużo gadać – dupa. Ale mam za to foty ‚haj kłaliti’ i po prostu aż nie wierzę w to, że Florence była taaaaaaaaaaaaak blisko :D Wydostając się spod bramek i kierując w miejsce spotkania z moimi znajomymi (które okazało się miejscem spotkania chyba 200 innych osób) wszyscy się na mnie gapili jak na świra, jakieś komentarze w stylu „Ile ona tego brokatu ma na gębie” itd, ale jak już usłyszałam to po raz kolejny, to tylko burknęłam, że „Przynajmniej byłam w drugim rzędzie” i wtedy się zaczęło: ktoś tam mnie dotknął, bo „Ten brokat Flo miała w ręce”, jakaś laska się do mnie przytuliła, bo „Byłaś tak blisko Florence”, no nie wierzę, po prostu nie wierzę, ale to było przekochane z jednej strony, a z drugiej bardzo męczące.
Gdy znalazłam moich znajomych ze szkoły, to najpierw stwierdzili, że to nie ja, bo tylko podbiegłam i się przytuliłam do jednego z nich, a potem zaczęłam nawijać i paplać, a wtedy było „Dobra, to jednak ona.” i miałam taki słowotok, nawet to nagrali, jak ja tyle gadałam, pierniczyłam, wiłam się, skakałam, machałam rękami i byłam cała w brokacie – ręce, twarz, włosy, torba, koszulka. Najszczęśliwsze dziecko świata, które czekało tyle czasu na magiczne półtorej godziny.
A co do samej Florence, to aż mnie podniosło na duchu to, że się często tak uśmiechała i skakała jak pchła, po prostu się tak swobodnie czuła (chociaż dopiero po jakimś czasie z siebie dała więcej, niż na początku). No i te przekochane akcje z obsypywaniem brokatem Isy, w ogóle całego zespołu, no po prostu jaaaaniemoooogę <3 I tyle mówiła, tak dobrze mi się jej słuchało, nie przynudzała, po prostu była szczera w tym wszystkim. No i przeryczeliśmy nawet chórki. Nie zapomnę tego wieczoru do końca swoich dni, serio.
Do ostatniego momentu, zanim Florence i cała Maszyna pojawili się na scenie, nie wierzyłam, że ta chwila na prawdę nadejdzie. Od ponad trzech lat wyobrażałam sobie ten koncert i przyzwyczaiłam się do tego, że pozostaje on jedynie w sferze moich wyobrażeń. W gruncie rzeczy zobaczenie ich na żywo stało się moim największym marzeniem.
W końcu nadszedł moment, kiedy Maszyna weszła na scenę. Usłyszałam intro do „Only if for a night”, słyszałam to intro milion razy, ale nigdy nie brzmiało tak pięknie. Wszyscy dookoła mnie zaczęli krzyczeć i klaskać, a ja czułam, że nie jestem w stanie wydobyć z siebie jakiegokolwiek dźwięku, nic. Oczy napełniły mi się łzami. Stałam jak wryta, czułam tylko jak zaczynają trząść mi się ręce, a właściwie wszystkie organy, każdy oddzielnie.
Za chwilę na scenie pojawiła się Florence. To było tak dziwne, że ona na prawdę istnieje! Zaczęła śpiewać, najpierw cicho i delikatnie. Pamiętam ten moment wyciszenia i refren – „then I heard your voice as clear as day”. Uderzyła we mnie swoim głosem. Jego siła, połączona z perkusją i wszystkimi innymi instrumentami przeszyła całe moje ciało, dotarła do każdej, najmniejszej komórki, do najmniejszych atomów. Nigdy w życiu nie poczułam czegoś takiego. To tak, jakby muzyka wypełniła cały mój organizm, od stóp do głów, a dookoła nie istniało nic więcej poza nią, chociaż obok mnie stały dziesiątki tysięcy osób. Dopiero na koniec piosenki byłam w stanie bić brawo i piszczeć tak jak inni, bo przez cały pierwszy utwór musiałam uświadomić sobie, że naprawdę tam jestem, słyszę to na żywo, że oni istnieją, chociaż to wszystko było tak cholernie surrealne.. „and it’s so surreal”.
Kolejne było „What the water gave me”. Byłam zachwycona, że tak dużo osób miało ze sobą kartki. Stałam dość daleko, ale jednoczenie Florence była na wprost mnie, dlatego prawie w ogóle nie patrzyłam na telebim, ale pamiętam, że zerknęłam na moment i mogłabym przysiąc, że zobaczyłam w jej oczach łzy wzruszenia.
Chyba nigdy nie piszczałam tak głośno, jak wtedy, kiedy usłyszałam z ust Florence „Dziękuję Poland. Kochamy Was.” Szło jej tak dobrze, że pomyślałam, że zaraz wyleci z jakimś monologiem w polskim języku.
Każdy kolejny utwór wnosił coś niesamowitego. Flo chyba nigdy nie pozwoliła publiczności zaśpiewać tak dużego fragmentu „Cosmic Love” (albo żadna publiczność nie robiła tego w tak fenomenalny sposób jak my, bo śpiewaliśmy co najmniej tak głośno, jak Ruda).
Czekałam na Rabbit Heart. Wiedziałam, że wtedy zawsze Florence schodzi do publiczności. No i zeszła, sypała dookoła brokatem, jak zaczarowana. Ochroniarze zatrzymali ją jakieś pół metra ode mnie, byłam na nich cholernie zła. Ale Florence nie zawiodła i w czasie solówki Isy zleciała do publiczności jeszcze raz. Zatrzymała się właściwie koło mnie i stała tak może ze dwie sekundy, a mnie wydawało się, że czas się zatrzymał. Nie wierzyłam w to, że jest w odległości na wyciągnięcie ręki. Potem myślałam tylko, że obok mnie była wielka kałuża, a ona biedna latała tam na boso.
W między czasie Florence podziękowała Polsce i powiedziała o nas tak dużo ciepłych słów, że chyba lepiej być nie mogło. Przez kilka następnych dni miałam w głowie tylko „THE BEST AUDIENCE IN THE WORLD”. Byłam dumna z polskich fanów. Florence grała na największych festiwalach, w największych halach koncertowych, a to właśnie MY byliśmy wyróżnieni w taki sposób, określeni jako najlepsi na świecie!
„Lover to Lover” i „Heartlines” zrobiły na mnie ogromne wrażenie, ale to przy „Between two lungs” coś we mnie pękło, jakby wszystkie emocje nagle się skumulowały i sięgnęły zenitu. Szczególnie przy fragmencie „Now all the days of begging, the days of theft” czułam, jakby szczęście się we mnie dosłownie gotowało.
Niesamowicie było usłyszeć na żywo „Shake it out”, piosenkę, która znaczy dla mnie zdecydowanie więcej niż pozostałe, a także najpiękniejszą, spokojną wersję „Sweet Nothing”. No i oczywiście „No light, no light” i najdłuższy w dziejach dźwięk z ust Flo. Pamiętam, że spojrzałyśmy na siebie z moją przyjaciółką, obie zrobiłyśmy wielkie oczy i w tym samym momencie powiedziałyśmy wyrażające wszystko: „o ja pierdole”.
Ostatnie było „Dog Days”. Pamiętam, że kiedy zaczynałam słuchać Florence obejrzałam występ, kiedy śpiewa tę piosenkę na którymś z festiwali i po raz pierwszy usłyszałam „Can we do it together? One, two, three. Whoop!”. I pomyślałam sobie wtedy: „Też tak chcę! Chcę być w tym tłumie i skakać razem z nim”. Od tego momentu myślałam tak już za każdym razem, kiedy oglądałam występy na żywo „Dog days are over”. Nie docierało do mnie, że naprawdę słyszę te słowa, że są kierowane do mnie, że skaczę w tym tłumie! ABSTRAKCJA!
Widziałam naprawdę wiele występów Florence i Maszyny na żywo. Pewnie nie wszystkie, ale zdecydowaną większość. Nigdy, nigdzie, w żadnym innym kraju, na żadnym innym festiwalu Flo i cały zespół nie zachowywali się tak wspaniale. Florence nigdy nie schodziła tyle razy do publiczności, nie utrzymywała z nią niemalże fizycznego kontaktu, nigdy nie powiedziała do publiczności tylu ciepłych słów, nie sypała brokatem na lewo i prawo, po samej sobie i członkach zespołu, jakby była w transie i chyba nigdy nie widziałam jej tak zaskoczonej i wzruszonej, ale przecież nikt, nigdy nie przyjął zespołu w tak wspaniały sposób. THE BEST AUDIENCE IN THE WORLD. Nie ma w tym ani ziarenka przesady.
Koncert Florence and the Machine jest najlepszym koncertem jaki przeżyłam i z całą pewnością przez bardzo długi czas żaden inny koncert tego nie przebije (chyba, że kolejny występ Flo). Wyobrażałam go sobie tysiące razy, ale to, co się wydarzyło wyszło daleko poza ramy moich oczekiwań. Tego nawet nie można nazwać koncertem – to było obcowanie ze sztuką na najwyższym poziomie, z magią. Teraz zazdroszczę sama sobie, że tam byłam, bo przeżyłam coś naprawdę pięknego.
Weekend w Krakowie, czyli Coke Live Music Festival 2013 relacja
Wyczekiwanie na koncert ukochanego artysty jest jak czekanie na prezent świąteczny przez małe dziecko. Kiedy zrywasz papier w pudełka nigdy nie wiesz co będzie w środku. Tak samo jest w przypadku koncertów. Co innego imprezy masowe w stylu letnich festiwali, gdzie tych artystów jest więcej i poza muzyką liczy się dobra zabawa. Tegoroczny line up Coke Live Festival, gdyby nie dwie główne gwiazdy, był naprawdę dość słaby. Ale to nie znaczy, że nie ma czego żałować. Fani dobrej muzyki na pewno wyszli usatysfakcjonowani. Ale po kolei!
I
Dzień pierwszy mógł trochę odstraszyć pogodą, gdyż w momencie otwierania bramek zaczęło padać. Ale czy to problem dla zagorzałych fanów, którzy oczekiwali na miejsce pod barierkami? W to deszczowe po południe jako pierwsza wystąpiła Mela Koteluk. Nie jestem jej fanką, przed koncertem znałam jedynie jej hit „Melodia ulotna” i pobieżnie przesłuchałam płytę. Dziewczyna ma bardzo przyjemny, ciepły głos. Widać, że stara się grać muzykę niezależną odbiegając od wszystkich gwiazdek pop. Wszystko bardzo fajnie, ale jak na wejście trochę słabo. Następna kolej przyszła na Brodkę, która rozruszała towarzystwo. Przyznam szczerze, że jej występem jestem najbardziej rozczarowana. Fakt, że nadal magluje materiał z ostatniej płyty, ale wersje piosenek jakie prezentuje nadają się na dyskotekę. Mnóstwo elektroniki, syntezatory i gdzie w tym wszystkim Monika? Nie wiem czy skok w publiczność i szaleństwo na scenie rekompensuje muzykę. A wiadomo że dziewczyna może się popisać i stać ją na to, ale cóż, dubstepowe tło wygrało. No i nadszedł czas na jeden z najbardziej oczekiwanych zespołów tego wieczora – Biffy Clyro.
Ekipa ze Szkocji gościła już u nas po raz 3 (w listopadzie zawita po raz 4) i jak sami stwierdzili teraz najbardziej im się podobało :) Muzycy weszli na scenę jak zwykle bez koszulek. Ku uciesze fanek Simon wrócił do ciemnych włosów, ale nie omieszkał się pochwalić dużym zarostem, co już nie było takie fajne. Mimo tego, że zespół miał tego samego dnia występ także w Niemczech, dali z siebie wszystko.Wokalista pochwalił się także znajomością kilku zwrotów po polsku. Zagrali 14 kawałków w tym same największe hity. Myślę, że taką setlistą każdy powinien być zadowolony, może zabrakło trochę starszych numerów, ale jesienią mają okazję to nadrobić (13 listopada grają w warszawskiej Stodole). W każdym razie ja, jako fanka od ostatniej płyty byłam wniebowzięta :) Nie brak opinii, że energia publiki słabła z numeru na numer, ale przy Biblical wszyscy szaleli równo. Pewnie dlatego, że numer promował cały festiwal. Muzycznie jednak nie można im nic zarzucić, bo to co prezentują na scenie brzmi dużo mocniej i ostrzej niż na albumach. Każdy kawałek nabiera tempa i mocy, a panowie tak siekają po gitarach aż dziw że struny nie popękały :) Ich występ trwał dość krótko ale potem przyszła pora na gwiazdę wieczoru Franz Ferdinand.
Oni również nie zawiedli. Zapewnili porządne szaleństwo publice także nawet ludzie po bokach czy siedzący na trawie mogli mieć dobrą zabawę. Zagrali kilka kawałków z nadchodzącej nowej płyty (poza znanymi już singlami Right Action i Love Illumination). Zarówno te nowe jak i stare prezentują się fajnie. Ale to przy hitach jak Take Me Out,Do You Want To czy Ullyses wszystkie ręce były w górze. Panowie wyszli także na bis. To tyle jeśli chodzi o main stage. Trzeba przyznać, że timetable był dość kiepsko rozplanowany, bo pierwszy dzień aż kipiał od artystów i ciężko było to wszystko ogarnąć żeby zobaczyć jeszcze Reginę Spektor i Dawida Podsiadło. Co prawda na krótką chwilę ale się udało :) Regina bardzo sympatyczna, skromna osóbka. Co prawda kazała na siebie czekać ok. 20 minut tylko po to żeby zobaczyć ją na chwilkę i gnać na Franza. Nie wiem czy było warto. Zdążyła mnie tylko zachwycić pierwszym kawałkiem, który zaśpiewała a capella dodając sobie rytmu klaskaniem. Potem usiadła za fortepian. Co do Dawida, laureata X-Faktora, widać że chłopak nie radzi sobie jeszcze z tak dużą publiką, pozostaje skromny, ale także przytłoczony, stara się żartować. Do śpiewu nie można mu nic zarzucić, zwłaszcza jeśli zna się tylko singielTrójkąty i kwadraty :) Ale jeżeli chłopak się wyrobi to ma predyspozycje na polskiego Jamiego Woona/Jamesa Blake’a/Toma Odella. Ah sporo tych wrażeń jak na jeden wieczór i to do połowy spędzony w deszczu :)
II
Niewątpliwie ten dzień należał do niej. Królowej Florence Welch i jej Maszyny. Od samego rana nie dało się nie zauważyć tłumu fanów w wiankach i brokacie, a także zagorzałych wielbicieli koczujących przed wejściem, by zająć najlepsze miejsce. W zasadzie to co się działo wcześniej traci sens, bo to Florence zgarnęła cały blask tego wieczora. Ale tak dla porządku. Koncerty drugiego dnia otworzyła Marika i Spokoarmia (brzmi jak polski odpowiednik Maszyny xD). Jak dla mnie najlepszy występ polskiego wykonawcy na tym festiwalu. Marika wyglądała przeuroczo w sukience i wstążkach wplątanych we włosy. Cały czas się uśmiechała i zabawiała publiczność, wiedząc że wszyscy czekają już na godzinę zero (w tym wypadku 23). Zbiegła nawet do fanów przybić im piątki. Przesympatyczna, pełna energii, którą można zarazić każdego gbura, no i oczywiście o potężnym głosie. Świetnie prezentuje się w różnym repertuarze i polskim, i angielskim, a jej numery nie są ścisłym reggae. Później przyszła pora na The Cribs, którzy zawiedli totalnie. Zachowywali się tak, jakby nie byli w stanie grać, miało być rockowo i przyjemnie, a wyszło jak pseudo emo na kacu. Ku uciesze większości tłumu zapowiadany później Wu Tang Clan został przesunięty na 1.00 i na mainie wystąpili Tres.B. Uroczy zespół o międzynarodowym pochodzeniu z polską wokalistką. Przyjemni, ale trochę smętni jak na występ przed Flo. Styl podobny do The xx nawet, lekko usypiający, ale przyjemny. Gdy Tres.B skończyli, napięcie zaczęło rosnąć do granic wytrzymałości. Przy wnoszeniu sprzętu Maszyny na scenę wszyscy piszczeli, najbardziej gdy pojawił się statyw pod mikrofon panny Welch. Już od pierwszych dźwięków Only if for a night tłum szalał. I wreszcie wyszła królowa. W czarnej, długiej, zwiewnej sukni i delikatnie upiętych włosach. Zaczęła śpiewać dość skromnie, z tremą. W końcu zespół zakończył już swoją trasę. Następnym kawałkiem byłoWhat the water gave me, przy którym fani zaplanowali jedną z akcji koncertowych. Z przodu wisiał baner z napisem What Florence + The Machine gave me, a zadaniem fanów było przygotowanie kartek z odpowiedzią na to pytanie i podniesienie ich w górę podczas tej piosenki. Florence widząc wszystkie te karteczki najpierw złapała się za serce, a potem skryła twarz w dłoniach.
Pełna uśmiechu i wzruszenia zaczęła śpiewać. Z każdą kolejną piosenką trema znikała, Florence popisywała się tym co umie najlepiej, a energia tłumu, mimo niesamowitego ścisku wcale nie słabła. Welch co rusz skakała po scenie, to na chwile zwalniając. Przeszła samą siebie podczasRabbit Heart schodząc między tłum i rozsypując na wszystkich brokat. Tu także była przewidziana kolejna akcja, czyli wianki (należało podnieść je do góry). Florence ponownie wybiegła do fanów między barierki, śpiewając zebrała kilka wianków i ułożyła je wokół statywu. Jeden założyła Isabelli na głowę, drugi na swoją. Wszystko z teatralną gracją i delikatnością.
Zespół na pewno docenił polską publiczność i jej sentyment do pierwszej płyty Lungs. W związku z tym oprócz singli z tego albumu (Drumming Song, Dog Days Are Over, Cosmic Love) zaprezentowali także cudowną wersję utworu Between Two Lungs.Nie zabrakło także podkręconej wersji Spectrum, która brzmiała bardziej jak remix, do tego akustyczne Sweet Nothing <3 oraz Heartlines, pełne energii No light, no light, Lover To Lover oraz Shake it out. Mogłabym się rozpisywać o tym koncercie w nieskończoność, bo to z pewnością jeden z najlepszych koncertów na jakich w życiu byłam. Dodam jeszcze tylko, że Florence pięknie pochwaliła się językiem polskim (Kochamy Was, Dziękuję), obiecała wrócić z nowym albumem już wkrótce. A więc pozostaje trzymać ją za słowo i czekać.
Cześć i czołem! Postanowiłem (ponieważ jest to blog o mojej pasji, czyli pisaniu) zdać wam krótką relację z pobytu w Krakowie, a dokładniej mówiąc drugiego dnia (tj 10.08), Coke Live Music Festival. Napiszę wam również o moich przeżyciach związanych z koncertami i moim pomysłem na… zwrócenie uwagi pewnej czarującej, 26 letniej Brytyjki. Już wiecie o kogo chodzi? :)
Jeżeli chodzi o samą podróż do Krakowa, to mam wiele zastrzeżeń i w tym miejscu, chciałem wyrazić swoje obrzydzenie Kolejami Polskimi. W pociągu było trzy razy więcej ludzi, niż powinno być. Pociągi kursowały średnio co godzinę (nie licząc EIC, który jest horrendalnie drogi), co jest kolejnym absurdem, w dniu festiwalu na który przyjeżdża średnio 40 tysięcy osób, a przez co przejeżdża pociąg? Oczywiście że przez Warszawę… Do tego brak jakiejkolwiek kultury ze strony obsługi PKP która przepychała się między nami i sprzedawała batony i picie. Na korytarzu powstawał wtedy jeden wielki korek, co było dla mnie, stałego klienta, bardzo komiczne(tak jak ludzie którzy musieli koniecznie wyjść do toalety, mimo że mieli miejsce siedzące, a do pokonania mur z podróżnych po drodze). Pozdrawiam. Pociąg wreszcie ruszył i po trzech godzinach, spędzonych w przejściu, między wyjściem a toaletą, dotarliśmy do celu.
Na dworcu oczywiście się zgubiłem, po czym w dalszą drogę ruszyłem ze znajomymi, aby następnie również ich zapodziać. TŁUM BYŁ WSZĘDZIE. Począwszy od koncertowego autobusu, poprzez wejścia na teren festiwalu, barierki przy scenie, skończywszy na stoiskach z jedzeniem. Już od wyjścia z busa, zaczął się bieg (ponieważ byliśmy przy lotnisku, na którym to odbywały się koncerty, dość późno). Potem jeszcze tylko wymienić bilet na opaskę i już. To co najbardziej lubię, czyli szalony sprint do wejścia głównego, było na tyle niesamowity, że tracąc równowagę co chwila, byłem bliski upadku (z tego miejsca przepraszam wszystkich których nieświadomie stratowałem, popchnąłem, uderzyłem czy cokolwiek). Po kontroli przez pana z ochrony, zaczął się równie morderczy bieg do barierek. Po drodze spotkałem swoich przyjaciół, z którymi to spędziłem resztę koncertu, a którzy raczej spotkali mnie w tłumie. Co było najśmieszniejsze w czekaniu? Reakcje ludzi na siedem godzin przed koncertem, którzy koniecznie chcieli być jak najbliżej i zaczęli się przepychać. Miłe było również to, że fotoreporterzy, którzy pojawiali się przed koncertami, chętnie robili zdjęcia fanom (również mi i mojej niespodziance dla gwiazdy wieczoru)- SŁAWA.
Markia i Spokoarmia weszli praktycznie punktualnie. Z samego jej koncertu, najbardziej podobało mi się chyba zachowanie sceniczne Marty, to w jaki sposób umiała nawiązać kontakt z publicznością. Poza tym ma świetny głos i niektóre piosenki (choć nie jestem fanem takiej muzyki), spodobały mi się bardzo. Dowodzi to tylko mojej teorii że muzyka w ogóle, na żywo brzmi o niebo lepiej, są w niej emocje, których to brakuje w plastykowym, tudzież wirtualnym wydawnictwie.
The Cribs urzekł mnie wokalem i brzmieniem ich muzyki. Jest ona bardzo zbliżona do mojego aktualnego gustu muzycznego, to też byłem zachwycony. Ekscentryczne zachowanie wokalisty jednak psuło całą magię występu. Możecie mówić, że niektóre rzeczy idą ze sobą w parze (jak w tym przykładzie picie na koncercie i rock), ale ja się z tą teorią nie zgodzę- całkowicie ją neguję. Oczywiście widok wokalisty (Garego albo Rayana), który przewraca mikrofon, rzuca puszkę piwa w publiczność czy chociażby, zostaje wyniesiony ze sceny, całkowicie pijany jest bardzo urokliwy, widowiskowy. TO BYŁO SZALONE. Co do emocji związanych z The Cribs, to chyba najlepiej odda to mój nieudolny headbange oraz próby pogo, które skończyły się kilkoma siniakami.
Następnie nie wystąpił Wu Tang Clan (z powodów z dojazdem), tylko très.b. Bez jakiegokolwiek zastanowienia, muszę powiedzieć że ta formacja zaskoczyła mnie sobą, pod każdym względem! Po pierwsze pochodzi z polski lecz swoje korzenie ma iście międzynarodowe (duńskie, amerykańskie, holenderskie i angielskie). Następnie grają naprawdę kawał dobrej muzyki, który tak świetnie mi odpowiadał, że od czasu koncertu słucham głównie ich! Sam zespół prezentuje się bardzo ciekawie. Ich muzyka jest odzwierciedleniem tego, kim są: skromni, bardzo ale to baaaardzo sympatyczni i po prostu zajebiście utalentowani. Poza tym nazwa grupy, pochodzi od francuskiego „bardzo.b”, czyli chodzi o drugą kategorię muzyki, bardziej spontanicznej i niedokończonej. Jednak dla mnie samego są „bardzo.a”. W skład zespołu wchodzi piękna Misia, Oli (który starał się mówić do nas w naszym języku, co było strasznie miłe) oraz Thomas. Całą trójkę, oraz ich sztukę można opisać w jednym słowem: genialne, oraz (dwoma) muzyczny orgazm.
Koncert się kończy, emocje są coraz to bardziej napięte, sięgają niemal zenitu kiedy następuje zmiana scenografii a kiedy wjeżdża harfa, jest jeden, wielki pisk. Potem przychodzą fotografowie, gasną światła i oto jest. Znów hałas, a ja tracę powoli oddech, ponieważ wszyscy zaczęli tak bardzo napierać na barierki. Wchodzi Florence ubrana w czarną, prostą i bardzo zwiewną sukienkę, pierwsze dźwięki „Only If For A Night”, ukłon i zaczyna śpiewać. Włosy miała upięte dość wysoko. Niesamowity ryk, i zaczyna się szaleństwo. Wszyscy z nią śpiewają, prawie przez cały koncert. Kartki z napisami, z akcji organizowanej przez polski Fanclub, „Co dała ci Florence and The Machine” cały czas w górze. Mnóstwo brokatu i wianków. Morze rąk. Wydawać by się mogło że każdy prawdziwy fan, czekał tylko na to co Florence, mówi już po chwili obserwacji publiczności- „Kochamy was Polsko! Jesteście najlepszą publicznością na świecie! Nie było nas tutaj od „Lungs”, graliśmy wtedy w małym pomieszczeniu w Warszawie, ale nie zapomnieliśmy publiczności. Tęskniliśmy”. Łzy cisnęły się wtedy wszystkim do oczu. Następnie nowy poziom radości zostaje osiągnięty: Forence biega po wydzielonej wyspie, sypie siebie samą i wszystkich brokatem, śmieje się i obsypuje nim również zespół. Istne szaleństwo. Cała publiczność stała się jedną, byliśmy rodziną.
W tym szaleństwie nie ma oczywiście nic złego. Nie ma wyuzdania, prowokacji i sztuczności kultury pop. Jest za to wielka miłość do artysty, oraz artysty do publiczności. Mnóstwo pasji i prawdy, bo to co Florence pokazała, było jak najbardziej naturalne. Było nią samą. Było zespołem i jej fanami w tym momencie. Nie ma nic lepszego, niż zobaczyć idola bliskiego płaczu, tym co zrobili ci wszyscy ludzie, specjalnie dla niej. Często brakowało jej nawet głosu, gdy biegając po scenie, widziała ogrom wsparcia od publiczności. Ani trochę nie było to nie na miejscu, bo kiedy obejmowała wzrokiem każdego, mówiła jak bardzo jesteśmy dla niej ważni. Jej zachowanie na scenie bije czystym artyzmem- każdy ukłon, krok i pojedyncze zachowanie, składa się na nią, jako artystkę. Często miałem wrażenie że patrzy gdzieś, w odległe miejsce. Delikatnie stąpa wówczas po granicy z szaleństwem. Wtedy jednak patrzyła daleko na krańce festiwalowych przyjaciół i dziękowała im za przybycie. Dodajmy: napisał to człowiek, który przed tym nie był fanem, więc jest to jak najbardziej obiektywne.
A teraz relacja z mojego tajnego projektu. Jak mogliście zobaczyć na mojej stronie na facebooku, postanowiłem narysować Florence a na odwrocie pracy, wystosować list, a nawet pewnego rodzaju prośbę dotyczącą… Pech chciał, że nie schodziła akurat w miejsce gdzie stałem. Jednak gdzieś w 30 minucie koncertu, powiedziała że dziękuję nam za pracę i zdjęcia które trzymamy. Punkt dla mnie. Na początku chciałem jej to wrzucić na scenę, ale stwierdziłem że to po pierwsze głupi, a po drugie ryzykowny sposób. Dlatego też czekałem powoli na cud. Zdarzył się on kiedy menadżerka Florence (w tym miejscu dziękuję Kamilowi, który ją poznał!), przechodziła obok nas. Zapytałem wtedy czy nie może ode mnie go wziąć, ona jednak powiedziała że niestety nie może. Patrzyła na mnie i się uśmiechała, a ja w duchu kląłem. Nie wiem czy robiła to bo tak okropnie wyglądałem po tej całej męczarni. Mija następne pół godziny i nadal nie mam planu awaryjnego. Zaczynam panikować, aż ta sama pani, podchodzi do mnie i zabiera rysunek, kładzie go na jednym z głośników, niecałe 5 metrów od zejścia ze sceny. Kiedy odchodziła z powrotem, krzyczałem za nią że ją kocham, i wiedziałem, że na pewno jej o nim powie. Śmiała się i płakała. Chciało mi się krzyczeć z radości. Krzyczałem i to dużo :) Następnie jednak nadszedł najczarniejszy moment, bo mój rysunek spadł z głośnika. To był cios, i następną część wieczoru byłem raczej smutny. Dzisiaj rano okazało się jednak, kiedy oglądałem inne materiały z koncertu i z relacji znajomych, że po tym jak odeszliśmy od barierek, ktoś z obsługi wyciągnął go, przy okazji wyjmowania butelek po wodzie, przed Wu Tang Clan i zaniósł GDZIEŚ, w kierunku backstage’a. Kolejny punkt! Wracając do koncertu, to posępny ja, czekający na koniec, postanowiłem wcielić w życie jeszcze jeden ze swoich planów. Podczas „Spectrum”, kiedy była z prawej strony sceny, wypuściłem balonik, napełniony helem, z napisem „IT IS FOR YOU”. Kiedy go zobaczyła, pokazała na niego palcem i się uśmiechnęła. Trzy punkty dla Bartka, który balon przywiózł ze sobą z Warszawy, a ludzie w pociągu patrzyli na mnie jak na idiotę! :)
Jaką mam gwarancję że go zobaczy i przeczyta to co napisałem? Żadnej. Mam nadzieję, a czym innym jest jej muzyka, jak nie nadzieją i miłością, radością i celebrowaniem każdego dnia życia? Jeśli się nie uda, trudno, nie zawaham się próbować kolejny raz. Teraz wypełnia mnie tylko poczucie wszechogarniającego spełnienia. Udało się. Zobaczyłem ją. Byłem tam. Żyłem tym.
Powiedziała że wróci.Wszyscy mamy nadzieje. Wiecie co? Nadzieja jest fajna.
xx
Florence i jej Maszyna nagrywają swój trzeci już album. Z tą decyzją przyszła kolejna, mówiąca o zredukowaniu liczby koncertów do minimum. Dlatego nikt w Polsce nie spodziewał się tego, co nastąpi.
25 lutego agencja Alter Art wraz z organizatorami krakowskiego festiwalu Coke Live Music Festival mieli ogłosić pierwszego headlinera. Na antenie radia Eska Rock padły cztery najpiękniejsze słowa na świecie: ‘ Florence And The Machine’.
Polscy fani popadli w istne załamanie nerwowe spowodowane nadmiernym szczęściem. Zaczęli odliczać. Nie tylko dni, ale i godziny, minuty, a nawet sekundy.
Największy polski fanclub Florence+The Machine – Florence+The Machine Fanclub PL – wpadł na pomysł zorganizowania kilku wspaniałych i kreatywnych akcji koncertowych. Pomysłów było miliony, ale spośród nich wyłoniono trzy najlepsze, o których opowiem wkrótce.
Bilety w nakładzie około 40 tysięcy zostały wyprzedane, była to pierwsza taka sytuacja w historii festiwalu! To mówi samo za siebie…
W końcu nadszedł ten dzień; dzień koncertu. Niektórzy fani czekali nawet 4 godziny przed bramkami, oczekując na wpuszczenie. Z każdą minutą na miejsce przybywało coraz więcej osób. Kiedy około godziny 16:00 publiczność dostała sygnał, że teren festiwalu jest już otwarty, rozpoczęły się prawdziwe Igrzyska Śmierci. Prawie setka (psycho-) fanów zaczęła biec, aby zająć jak najlepsze miejsca.
“Run fast for your mother, run fast for your father, run for your children, for your sisters and brothers!”
Nam udało się zająć wspaniałe miejsca w pierwszym rzędzie przy barierkach. Od tej chwili trzeba było tylko czekać… 7 godzin. Ale co to dla (psycho-) fanów! Czekalibyśmy nawet cały dzień, gdybyśmy musieli!
Pokrótce opowiemy o pozostałych wykonawcach. Najpierw na scenę weszła Marika, liderka zespołu Marika&Spokoarmia. Powitała nas słowami: “Wiem, że nie jesteście tu dla mnie, tylko dla Florencji (…)”. Zespół zaprezentował kilka piosenek reggae.
Następnie przyszła pora na The Cribs. Zaczęło się od tego, że lider grupy wrzucił w publiczność puszkę z piwem. Wspaniałe wejście. Zespół ten jest przedstawicielem raczej cięższego rocka, co spodobało się publiczności. Na początku. Potem okazało się, że większość piosenek jest taka sama. Pojawiły się głosy, że ich występ był trochę za długi i przez to – męczący.
Przechodząc dalej – okazało się, że występ Wu-Tang Clanu został przesunięty z godziny 21 na 1 z powodu problemów w transporcie. Zamiast nich na scenie pojawił się zespół Tres.B. Była to miła odmiana; spokojne granie i przyjemny wokal. Jakby tego było mało, wokalistka zespołu zaoferowała spragnionej publiczności swoją wodę do picia. Miły gest, szczególnie, że mniej więcej od godziny 18 nie można było się ruszyć ze swojego miejsca, aby dokonać zakupu środków potrzebnych do życia.
Nareszcie, przyszedł czas na długo oczekiwany koncert Florence. Kiedy tylko instrumenty zostały wytoczone na scenę, publiczność zaczęła szaleć i skandować “Flo-rence! Flo-rence!”. Wkrótce po tym, zobaczyliśmy Maszynę, co zostało przywitane jeszcze większą ilością oklasków i okrzyków. Światła przygasły. Rozbrzmiały pierwsze dźwięki “Only If For A Night”.
W końcu na scenę wyszła Ona. Florence. Wszyscy oszaleli jeszcze bardziej, o ile to w ogóle było możliwe…
Najważniejszą częścią koncertu było przyniesienie wykonanej przez siebie kartki z odpowiedzią na pytanie “What Florence+The Machine Gave Me?”, oczywiście po angielsku. Następnie, publiczność miała podnieść swoje słowo w trakcie piosenki “What The Water Gave Me”. I tak zrobiła. Florence, gdy tylko zobaczyła to, co dla niej przygotowaliśmy, położyła rękę na sercu, po czym ukryła twarz w dłoniach. Czy się rozpłakała? Bardzo możliwe, że uroniła łezkę wzruszenia. Po wykonaniu utworu Florence krzyknęła: “Dziękujemy, Poland! Kochamy Was!”. Tak, dokładnie, po polsku!
Następną akcją było przyniesienie własnego wianka. Nieważne, czy zrobionego własnoręcznie czy zamówionego w kwiaciarni. Następnie, owe wianki należało unieść w trakcie solówki Isy na ‘Rabbit Heart’ (albo, w razie jej braku, w trakcie refrenu ‘Dog Days Are Over’. Na szczęście, ‘Rabbit Heart’ pojawiło się na setliście). Florence była pod wrażeniem. W trakcie piosenki wbiegła między barierki i zebrała kilka wianków. Potem wybrała dwa, które znalazły się na głowie Isy i jej własnej. Zabawna część – kiedy jednemu z fanów wianek upadł za barierkę, Florence uczynnie zatrzymała się, podniosła go i podała publiczności.
“You, guys, are so incredible! My face is covered with glitter!”
Kolejną częścią koncertu był brokat. Bo czym jest ‘Spectrum’ bez tzw. “szajning wedżajny“? (jest to nawiązanie do teledysku ‘Spectrum’. Florence siedzi w nim z rozłożonymi nogami, a pomiędzy nimi widać bardzo jasne światło). Nikt nie uchronił się przed tymi błyszczącymi drobinkami. Publiczność, ochroniarze, a w szczególności Florence i każdy z członków jej zespołu. Co ciekawe, Florence miała swój własny brokat! Okazało się, że to sprawka Administratorów wspomnianego już wcześniej fanclubu – Florence+The Machine Fanclub PL. W zamian za wymyślenie i opłacenie akcji koncertowych, organizatorzy zrobili im wielką niespodziankę, a mianowicie… Spotkanie z Florence Welch i wszystkimi członkami zespołu. Relacja z tego spotkania – tutaj.
Koncert był, według wielu (zarówno fanów, jak i krytyków muzycznych) jednym z najlepszych tego zespołu, jeśli nie najlepszym. Sama Maszyna była natomiast zachwycona! Poniżej znajdziecie tweety lub Instagramowe posty prawie wszystkich członków zespołu!
Setlista: – Only If For A Night – What The Water Gave Me – Cosmic Love – Drumming Song – Bird Song Intro – Rabbit Heart (Raise It Up) – with a snippet of Daft Punk’s “Get Lucky” – You’ve Got The Love – Lover To Lover – Heartlines (acoustic) – Between Two Lungs – Shake It Out – No Light, No Light – Sweet Nothing – Spectrum – Dog Days Are Over
Designed by Adrianna Polcyn | © Florence + The Machine Fan Club PL 2013 - 2017| Powered by Wordpress
haha widziałam ten balon :D